.

Bałkany 2011




23.07.2011 sobota 
Wyjazd z Inter Marche o godzinie 9.00. Jedziemy w 8 samochodów:
volkswagen T4, 2 volkswageny T3,  mitsubishi, ford transit zwany żebrokiem, volkswagen transporter karmann, volkswagen ogórek, nissan terrano
Stan licznika: 334663


23.08.2011 sobota

Samochodów z roku na rok przybywa, cieszymy się tylko, że volkswageny nadal w większości.
Granicę w Korbielowie osiągamy o 10.30. Tam też następuje pierwsza usterka. U Kamila  wężyk gumowy dotknął silnika i zaczęło dymić. U Grześka nastąpił wyciek płynu chłodniczego. W okolicy Rużomberoka pod wpływem oporu powietrza, spowodowanego zawieszeniem polskiej flagi, złamała się antena od CB radia w ogórku. Usterki szybko opanowane.
Granicę węgierską przekroczyliśmy o 15.49. Przed wjazdem do Budapesztu o 17.50 miało miejsce zwarcie instalacji u Roberta- pożar w przedziale sypialnym. Na chwilę trzeba było się zatrzymać, ale wykorzystaliśmy ten czas na zrobienie zdjęć i filmowanie, zwłaszcza, że mieliśmy świetny punkt obserwacyjny z widokiem na parlament węgierski i pływające po  Dunaju statki.
W Budapeszcie, po omyłkowym wjeździe do centrum, zgubiliśmy się- co przy takiej ilości samochodów nie jest czymś nadzwyczajnym. Na szczęście oznakowanie dróg jest bardzo dobre i szybko się odnaleźliśmy.
Na pierwszy nocleg dojechaliśmy do Balatonu ok. 20.30., przez chwilę szukamy odpowiedniego dla nas miejsca, w końcu zdecydowaliśmy się na kamping w miejscowości SZANTOD ZAMARDI. To chyba najdroższy kamping w naszej karierze podróżników- 25 euro od rodziny. Warunki nieciekawe- poustawiali nas w boksach oddzielonych żywopłotem, po 23.00 przyszła ochrona nas uciszać, chociaż wcale nie byliśmy głośno. Okazało się, ze cały kamping jest głęboko uśpiony, tylko my jeszcze „czuwamy”, więc nawet gdybyśmy szeptali, byłoby nas słychać.
Jest dość chłodno, pada deszcz, tylko dzieci decydują się na wieczorną kąpiel w jeziorze.

24.07.2011 niedziela

Balaton to mocno przereklamowane miejsce. Jezioro jest płytkie, zamulone- nic ciekawego. Łamaliśmy się czy w ogóle się w nim kąpać , ale w końcu przegonił nas deszcz, a właściwie ulewa. Pogoda nadal późnojesienna, jest zimno i mokro. O 11.00 ruszamy w kierunku Chorwacji z nadzieją, że w końcu wyjdzie słońce.
Na granicy jesteśmy ok.14.00. Jedziemy autostradą najpierw na Zagrzeb, potem skręcamy na Karlowec i Plitvickie Jeziora. Za autostradę płacimy kartą za wybrane odcinki na bramkach.
Pogoda się nie poprawia, wręcz jest coraz zimniej. Termometr nad drogą wskazuje 14,30 C, co chwilę leje, a wietrzysko rzuca samochodami po całej drodze. Gdzie to upalne chorwacke lato!? Około 18.00 zaczynamy się rozglądać za noclegiem. 70 km przed Plitvicami zjeżdżamy na kamping przy samej drodze. Jest dużo miejsca, prawie dla nas- cena 100 kun od samochodu. Praktycznie cały czas pada deszcz, temperatura - 160 C. Rozkładamy wszystkie plandeki, jakimi dysponujemy, ale w końcu przenosimy się pod zadaszenie, bo wszystko jest mokre. Dzieci rozegrały mecz piłki nożnej w deszczu i mają mokre wszystkie rzeczy. Spotykamy parę Polaków, którzy podróżują na chorwackie wybrzeże- Jagnę i Jacka.

25.07.2011 poniedziałek

11.30 wyjechaliśmy z parkingu w stronę Jezior Plitvickich. Trochę się przejaśniło, ale nadal jest zimno. Kiedy dojechaliśmy na miejsce znowu zaczęło siępić i niestety w takiej aurze przyszło nam oglądać jeden z najwspanialszych cudów natury, jakim są chorwacke jeziora kaskadowe. Mimo niesprzyjającej aury, jesteśmy zachwyceni i z wielkim entuzjazmem chodzimy po niekończących się kładkach, mostkach, wspinamy się na skały, aby z góry spojrzeć na kaskady wodospadów i mieniące się wszystkimi odcieniami błękitu i zieleni wody poszczególnych jezior. Płyniemy stateczkiem po jeziorze, aby i z tej perspektywy zobaczyć otaczającą przyrodę. W końcu po kilkugodzinnym marszu, wracamy kolejką, która zawozi nas pod samo wyjście.
Dopiero po obiedzie zza chmur zaczęło się przebijać słońce. Ruszamy dalej autostradą w kierunku Dubrownika. Około 150 km przed Dubrownikiem zatrzymujemy się na parkingu, przy stacji benzynowej, która wygląda na jeszcze nieczynną. Parking jest duży, ma ładne trawniczki, nawet czynne WC i wodę. Podczas rozbijania namiotów Grześków spotkała zabawna przygoda. Rozbili się obok kranika- zraszacza, który nagle się włączył. Mieli więc od razu prysznic z praniem namiotu. Na szczęście Iwonka uratowała rzeczy przed zmoknięciem. Pogoda nas nadal nie rozpieszcza, jest dość chłodno, ale przynajmniej nie pada.

26.07.2011 wtorek

Coś się jednak zmieniło, bo obudziło nas słoneczko. Jedziemy w kierunku Dubrownika. Przebijamy się przez góry kolejnymi tunelami. Po drodze mijają nas burze, ulewy, ale nie przeszkadza nam to w podziwianiu wspaniałych widoków. W pewnym momencie wjechaliśmy w dość długi tunel- kiedy z niego wyjechaliśmy- po drugiej stronie gór- nagle zrobiło się ciepło i wyszło słońce. Kiedy dojechaliśmy do Dubrownika, był już prawdziwy upał. Dubrownik robi na nas ogromne wrażenie. Zwiedzamy Stare Miasto, wybieramy się na spacer po murach miejskich, spacer główną ulicą Placa, która kiedyś była przesmykiem morskim oddzielającym dwie osady Laus i Dubravę-  połączone w XIIw.  w miasto Ragusa, oglądamy baszty i forty, fontannę Onufrego- myjemy ręce w jej 16 kranach, aby spełniło się życzenie, podziwiamy wieżę zegarową i kościół św. Błażeja – patrona miasta. Mamy okazję obejrzeć Dubrownik prawie z lotu ptaka, bo zaparkowaliśmy powyżej, przy drodze ze względu na ogromne korki panujące w mieście. Tutaj dołącza do nas Tomek z Krakowa ze swoją przyjaciółką o wdzięcznym imieniu Konsuela.  Przejeżdżamy granicę z Czarnogórą. Tutaj niespodzianka, bo kroją nas 30euro od ogórka- opłata drogowa? klimatyczna?  Od terenówek, które mają homologacje na ciężarowe biorą jeszcze więcej.
Zatrzymujemy się na nocleg przy drodze nad Zatoką Kotorską. Kamil zakupił 2 kg małży i przygotował na wieczór potrawę, nawet zjadliwą, którą wszyscy musieli zdegustować.



27.07.2011 środa

Budzi nas jakieś stukanie. Okazało się, że zatrzymaliśmy się przy  małym kamieniołomie, gdzie od rana pracują robotnicy. Jaki się potem okazało, czekali aż ktoś z nas się obudzi i dopiero potem zaczęli się trzaskać. Upał zadomowił się już na dobre. Po tych kilku zimnych dniach, brakowało nam tego ciepełka. Jedziemy wokół Zatoki Kotorskiej i podziwiamy widoki. Każde mijane po drodze miasteczko jest warte uwagi, ale nie możemy zatrzymać się w każdym – wybieramy Kotor. Średniowieczny gród z imponującymi murami, zwiedzamy Stare Miasto. Oglądamy katedrę św. Trybuna- patrona miasta, a także trzy bramy miasta-Morską, Południową i Północną. Jeszcze krótki spacer wzdłuż nadbrzeża, można zamoczyć nogi w morzu, ostatni rzut oka na Bokę Kotorską i ruszamy dalej. Potem kierujemy się w stronę wyspy Sveti Stefan, niestety okazuje się, że wstęp na wyspę jest tylko dla gości hotelowych. Wybrzeże obstawione hotelami, domami wczasowymi. Podziwiamy więc z daleka cerkwie na wyspie. Twierdza na wyspie pochodzi z XVw. , mieszkańcy okolicznych osad chronili się tu przed Turkami i korsarzami. Połączona jest z lądem wąskim przesmykiem, co z góry wygląda bardzo malowniczo. Szukamy kampingu, żeby można było się wykąpać w morzu.  Tomek i Konsula nie wytrzymują naszego tępa i grzecznie się z nami żegnają. W końcu udaje nam się znaleźć kamping z zejściem na plażę w miejscowości Buljasice. Dopiero jutro będziemy uderzać na Albanię. Kamping ma dość przystępne ceny- 10 euro od samochodu.

28.07.2011 czwartek

Rano budzi nas piękne słońce, okolica bardzo ładna, wokół samochodów drzewa oliwne, owoce granatów. Spędzamy kilka godzin na plażowaniu. Morze jest bardzo spokojne i z każdą godziną coraz cieplejsze. Na plaży drobne kamyczki. W południe robi się prawdziwa patelnia. Około 14.30 ruszamy z kampingu w kierunku  Baru, ale samochody zaczynają się grzać- jest ponad 40 C. Stary Bar to piękne stare miasteczko, częściowo w ruinie- stopniowo odbudowywane. W sumie odbudowanych jest kilka obiektów- letnia scena teatralna, wieża zegarowa oraz łaźnia turecka z przełomu XVII i XVIII w. Robimy krótki spacer po ruinach i w końcu ruszamy w kierunki granicy z Albanią. Około 18.00 przekraczamy granicę. Skręcamy przed Szkodrą w boczną uliczkę wzdłuż Jeziora Szkoderskiego. Przejeżdżamy przez dziwne okolice, które można by określić mianem slumsów- tak to przynajmniej wygląda. Wjeżdżamy w końcu na jakiś placyk przed barem. Właściciel zgadza się, żebyśmy się zatrzymali na nocleg. Nie ma problemu, możemy korzystać z WC i wody, jest nawet plaża, ale jezioro zamulone. Jest strasznie duszno, burzowo. Rzeczywiście zaczyna padać, rozkładamy plandeki i siedzimy jeszcze chwilę, dołącza do nas właściciel knajpy, razem  z przyjaciółmi i degustujemy rakiję. W nocy pada deszcz, ale rano budzi nas słońce i upał.
Nikt nie chce od nas żadnej opłaty, robimy więc symboliczną ściepkę, zostawiamy kubek i naklejkę, żeby nas dobrze wspominali.

29.07.2011 piątek

Jedziemy w stronę Szkodry na zamek Rozafa. Czekamy aż przestanie padać i omyłkowo rozdzielamy się- Wosie, Płoty i Brachy jadą na miasto i gubimy się, szukamy banku, bo nie mamy ani leka, a płatności kartą należą tutaj do rzadkości. W końcu udało nam się wymienić pieniądze, nie ma tu marketu, więc jesteśmy zmuszeni  zrobić zakupy u babuszek na straganikach. Nie możemy się z nimi dogadać, bo nawet na migi nie rozumieją ( a może to my nie rozumiemy?). W każdym razie kilka razy trzeba było wracać, bo nie wiadomo było, co babcia krzyczała. Wolimy nie ryzykować dalej i szukamy marketu- coś się jednak znalazło.
Następnym etapem naszej podróży jest wspinaczka po górach w kierunku Koman i zapory na Jeziorze Komani, skąd mamy popłynąć promem. Na razie wjeżdżamy na serpentyny i podziwiamy wspaniałe, dzikie górskie krajobrazy północnej Albanii. Co chwilę na drogę wyskakuje jakieś dziecko z garnuszkiem malin czy jagód, trzeba uważać, żeby go nie rozjechać, no i oczywiście trzeba rzucić kilka leków, bo się nie odczepią.
Na wieczór dojeżdżamy do mostu, na którym zaczyna się kolejka na prom. Pod mostem jest kamping- świetne warunki, dużo miejsca dla samochodów, wc, woda, barek- kosztujemy miejscowego przysmaku, pstrągów z Drinu. Miejsce jest ocienione winoroślami. Kamil jedzie do mechanika, bo tłumik już się ledwo trzyma i nie obejdzie się bez spawania. Mamy poza tym zapewnione pierwszeństwo w kolejce na prom. Okazuje się, że jest to ważne, bo chętnych na prom jest znacznie więcej niż miejsca na nim i kolejka ustawia się już o 7 rano.
Późnym wieczorem wybraliśmy się jeszcze na  spacer pod zaporę, szliśmy chyba z godzinę pod górę w kompletnej ciemności (tylko nasze czołówki od czasu do czasu błyskały, żebyśmy nie spadli ze skarpy).

30.07.2011 sobota

Prom Komani- Fierze 450 leków od auta. Podróż trwa ok. 2,5 godziny. Płyniemy pośród stromych skał wzdłuż meandrującego jeziora Komani. Chwilami wydaje się, że prom kieruje się prosto na nie, dopiero kiedy podpływamy bliżej wygląda to tak, jakby góry się rozsuwały i wchodzimy w kolejny zakręt. Takich zakrętów pokonujemy kilkanaście. Podziwiamy fantastyczne widoki, jedyne niedogodności to spaliny z kopcącego promu i żar lejący się z nieba. No, ale nie można mieć wszystkiego. Zjeżdżamy z promu i kierujemy się dalej pod górę. Mamy teraz zaporę pod sobą i znowu wspaniały widok na jezioro. Kamilowi strzelił pasek klinowy, więc trzeba było znaleźć miejsce na nocleg. I jak na zawołanie ukazuje się przed nami piękna polanka, wystarczająco duża, żebyśmy się wszyscy zmieścili, ze studnią, no brakowało tylko wc, ale przeżyjemy. Miejsce na nocleg świetne. Niedaleko nas przy drodze stoi tabliczka z nazwą miejscowości- Poravi. Pod wieczór zajeżdża do nas orszak weselny. Pan młody to miejscowy, który mieszka w Grecji i teraz jedzie po swoją przyszłą żonę. Chwilę tańczą na polanie na tarasie widokowym, wołają nas, częstują ciepłą anyżówką i jadą dalej. Wieczorem za to mamy gości z wioski, są bardzo mili, mówią tylko po albańsku, najlepiej dogaduje się z nimi Szwagier, który prezentuje swoje umiejętności językowe
 (niestety, albańskiego nie zna). Siedzieli długo, bo rano Robert był nieprzytomny, natomiast Kristof, który z nim najdłużej dyskutował , jak wstaliśmy, świeży i wypoczęty, w białej koszuli, wypasał barany .

31.07.2011 niedziela

Rano weselnicy znowu zajeżdżają na naszą polanę, tym razem z panią młodą, robią sobie zdjęcia, tańczą. My kierujemy się na Kruję. Podjazd jest dość ostry, uliczki bardzo wąskie, nie ma gdzie zaparkować. Najciekawszy tutaj jest stary bazar, na który kupujemy pamiątki. Obchodzimy ze wszystkich stron ruiny zamku, obok jest muzeum Skanderbega , ale nie wchodzimy do środka, tylko idziemy trochę niżej, pod pomnik i tam robimy sobie zdjęcia.
Jedziemy autostrada do Durres, ale już zaczyna robić się ciemno i torba poszukać noclegu. Zjechaliśmy więc z autostrady i szukamy czegoś przy podrzędnej drodze, która wiedzie wzdłuż plaży. Stanęliśmy przy jakimś hotelu, właściciel pozwolił nam zatrzymać się na placu przed hotelem, ale chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z tego co robi, bo jak wszyscy zaczęli się myć, gotować, sikać, to chyba mu wody brakło w kontenerze. Plaża jest pusta, szeroka , piaszczysta, morze ciepłe, ale dość płytkie i spokojne.

1.08.2011 poniedziałek

Zanim ruszymy w dalszą drogę, postanowiliśmy odpocząć, zwłaszcza, ze dzieci oprócz morza mają do dyspozycji basen ze zjeżdżalnią. Jednak pan, który początkowo przyjął nas bardzo serdecznie, teraz chciał się nas już pozbyć i musieliśmy się zbierać. Dzisiaj zaplanowaliśmy zwiedzanie Apollonii, więc po obiedzie kierujemy się na południe. Apollonia to miasto założone przez korynckich kolonistów w 600 w p.n.e. i w momencie założenia było portem.
Obecnie w wyniku przesunięcia koryta rzeki Vjosy, Apollonia stoi odizolowana  i trochę opuszczona na wzgórzu górującym nad równiną Muzeqe. Ruiny są częściowo zarośnięte, bardzo zaniedbane, ale kolumny i teatr robią wrażenie. Do ruin przylega mały kościółek z pięknym ikonostasem i zachowanymi fragmentami fresków. Z góry roztacza się piękny widok na równinę, na dróżce spotykamy spacerujące żółwie. Około 17.30 ruszamy dalej na południe na riwierę albańską. Chcemy jutro uderzyć na półwysep Karaburuni, wcześniej musimy znaleźć nocleg, bo półwysep zamykają na noc. Wjechaliśmy na parking przy restauracji, obok-  plaża. Okazuje się, że możemy tu nocować za darmo. Jesteśmy w miejscowości Orikum, plaża składa się z drobnych kamyczków, woda jest ciepła- to jeszcze Adriatyk. W knajpie można zdegustować owoce morza, co niektórzy czynią. Do naszego towarzystwa dołącza się para młodych Francuzów- Majoret i Sebastian, którzy właśnie rozpoczęli podróż dookoła świata. Opowiadają trochę o sobie, słuchamy muzyki, wygłupiamy się.

2.08.2011 wtorek

Rano kierujemy się na półwysep Karaburuni, ale okazuje się, że jest zamknięty. Przed wjazdem stoi szlaban i wartujący żołnierz zaproponował nam dwukilometrowy spacer z obstawą. Z takiej przyjemności zrezygnowaliśmy i pojechaliśmy prosto na przełęcz Llogoraja- 1027 m n.p.m. Auta trochę się zmęczyły, ale widoki zrekompensowały wysiłek. Jary się zagotował, trzeba było zrobić małą przerwę, Francuzi jadą z nami, trochę wystraszeni, ale widzą, że chłopcy panują nad sytuacją i chyba to ich uspokaja. Jeszcze kawałek serpentynami i zjeżdżamy po piaszczystej drodze na plażę. Morze Jońskie ma kolor zielonoturkusowy. Na plaży trochę piasku, trochę kamieni. Wieje silny wiatr od morza, ale dzięki temu nie czuć upału. Planujemy zostać tu trochę, bo jest naprawdę uroczo- z morza wystają wielkie skały, z których można skakać, no i ten kolor wody… Jest bardzo romantycznie- w nocy  kładziemy się na plaży i obserwujemy gwiazdy, pięknie widać mleczną drogę, od czasu do czasu spada jakaś gwiazda i można pomyśleć marzenie z nadzieją, że się spełni.

3.08. 2011 środa

W nocy tną komary, w ogóle jest duszno. Rano też dowiadujemy się, że stałymi mieszkańcami plaży są również skorpiony. Wcześniej chodziliśmy na bosaka, teraz trzeba zachować ostrożność. Około 9.00 słońce wychodzi zza góry i zaczyna się ukrop. Jaremu serwujemy kurację na zapalenie ucha- dostaje antybiotyk i płukanie woda utlenioną- przechodzi jak ręką odjął. W południe upału nie da się już wytrzymać, trzeba przesiedzieć w morzu. Plaża jest kamienista, woda czysta, przezroczysta. Po południu przeżyliśmy mrożące krew w żyłach chwile, ponieważ zerwał się dość silny wiatr od lądu, czego nie zauważyły Ania z Olą, które właśnie pływały na materacu. Kiedy się zorientowały, że są chyba za daleko od brzegu, było już za późno, bo nie dały rady pokonać fal i wiatru. Materac się wywrócił i dziewczyny wylądowały we wodzie. Na szczęście są to świetne pływaczki, a i z brzegu ruszyła pomoc zdenerwowanych ojców i „wujków”. Okazało się, że przepłynęli dość spory dystans i gdyby nie ich umiejętności, nie wiadomo jak skończyłaby się cała historia.  
Siedzimy właściwie cały dzień na plaży, wszyscy spiekli się na raczka, coraz mocniej we znaki dają się owady. W miarę jak robi się chłodniej, pojawia się coraz więcej skorpionów, trzeba chodzić w całych butach. Gwiazdy znowu pięknie świecą. Naprzeciwko nas na morzu widać grecką wyspę Korfu, z której kursują promy i statki do Sarandy. Na wyspie widać płonące lasy i akcje ratunkową- samoloty zrzucające na nie wodę.  Dzisiaj mamy wieczór karciany, ale szybko przeganiają nas   wyłażące spod kamieni skorpiony. Chłopcom to nie przeszkadza i do drugiej grają w lusta, głośno wyrażając swoje emocje.

4.08.2011 czwartek

Upał wygania nas z samochodów już o 8.00. Chociaż słońce jest jeszcze za górą, już pali. Mamy w planie jeszcze trochę poplażować  i po obiedzie jechać w stronę Butrintu. Krzysiek z Waldkiem  odwożą Francuzów do głównej drogi, żeby mogli złapać stopa w kierunku Beratu i tutaj się z nimi rozstajemy. Idziemy na plażę, dzieci skaczą ze skał, można ponurkować. Słońce pali niesamowicie, trzeba się co chwilę schładzać. Około południa zbieramy się robić obiad i ruszamy dalej. Chociaż żal nam opuszczać tak piękną plażę. Jedziemy cały czas wzdłuż morza, cały czas serpentynami. Szukamy zjazdów w kierunku morza, ale nic ciekawego nie udało nam się znaleźć.  Minęliśmy Sarandę- prawdziwy kurort- hotel na hotelu, tłumy na plażach. Jedziemy w kierunku Ksamilu i w końcu za którymś zjazdem udało nam się znaleźć fajną plażę z knajpą. Zresztą wcześniej spotkaliśmy na parkingu właściciela, który nas zapraszał, ale nie od razu zajarzyliśmy. Możemy nocować za darmo, tylko rano trzeba się tak przestawić, żeby nie blokować parkingu. Restauracja nazywa się Pulharda. Wcześniej mieliśmy propozycję noclegu za 5 euro od samochodu i o 8.00 wyjazd, żeby nie blokować wjazdu plażowiczom . Wieczór jest bardzo ciepły 25 C                       , z daleka obserwujemy płonącą Korfu. Niebo gwiaździste.

5.08.2011 piątek

Rano od morza przypłynęło trochę chmur. Już baliśmy się, że będzie burza, ale zanim zdążyliśmy zjeść  śniadanie, wszystko się rozeszło i zrobił się ukrop. Plaża jest tutaj naprawdę piękna, kamienie są wygładzone przez fale, są też skały , z których można skakać. Aż się nie chce schodzić ze słońca. Restauracja bardzo stylowa, dach ma z bambusa, znajduje się powyżej plaży, więc można przy okazji posiłku podziwiać widoki. Degustujemy dania z owocami morza, poczynamy sobie coraz śmielej. Po tych małżach w rosole nad Boką Kotorską nic nas już nie dziwi. Wieczorem podziwiamy piękny zachód słońca i dalszy ciąg akcji gaszenia pożaru na Korfu.

6.08.2011 sobota

Po śniadaniu  pozwalamy sobie jeszcze na szybką kąpiel w morzu i potem jedziemy do Butrintu. Starożytne miasto, pochodzące z IV w. p. n.e. robi na nas ogromne wrażenie.
To chyba najciekawsza rzecz, jaką udało nam się zobaczyć w Albanii. Jest tu świetnie zachowany teatr, baptysterium z wspaniałymi mozaikami, dobrze zachowane fragmenty murów i bram miejskich, można oglądnąć zamek Alego Paszy i trójkątną fortecę po drugiej stronie kanału Vivari. Po tej dawce kultury wysokiej, wracamy na naszą plażę do Ksamilu- jakoś nie możemy się z nią rozstać. Morze jest tutaj tak bajecznie turkusowe, nawet zwykły zachód słońca jest ciekawy.



7.08.2011 niedziela

Ostatnia kąpiel w morzu i około 10.00  wyjeżdżamy i kierujemy się w stronę Gjirokastry. Znowu zaczynają się górki. Po drodze zatrzymujemy się przy podziemnym źródełku tworzącym oczko zwanym „Niebieskim Okiem”. Woda w źródełku ma temperaturę ok. 10 C, w panującym upale jest naprawdę przyjemna. Spłukujemy z siebie całą sól z morza, chwilę delektujemy się przyrodą i ruszamy dalej. Około 13.00 wjeżdżamy do Gjirokastry. Miasteczko trochę przypomina Kruję. Domki na wzgórzu o charakterystycznej zabudowie, tworzą prawdziwy las dachów. Na szczycie wzgórza – zamek z XIIIw.
Potem kierujemy się na Berat. Chcieliśmy tam jeszcze dzisiaj dojechać, żeby potem było więcej czasu nad morzem. Około 50 km przed Beratem (już prawie po zmroku) coś zaczęło zgrzytać w prawym kole w ogórku. Okazało się, ze to awaria łożyska. Stanęliśmy na poboczu, chłopcy zabrali się do pracy i szło im całkiem dobrze- naprawa trwała 1 godzinę 45 minut i mogliśmy jechać dalej. Już mocno spóźnieni, dalej przemy do Beratu, na pewny nocleg polecony przez Grzesia (sprawdzony rok wcześniej). Około północy dotarliśmy do Beratu. Okazało się, że miejsce noclegowe  nad rzeką jest nieaktualne, bo trwają tam jakieś prace budowlane, przy okazji zakopaliśmy się  w jakimś żwirze. Jedyna pozytywna rzecz z tej naszej nocnej jazdy to, że udało nam się zobaczyć domki Beratu nocą ślicznie podświetlone. No, ale trzeba jeszcze gdzieś się przespać. Jeździmy jeszcze jakieś dwie godziny po okolicy, w końcu wbijamy się na jakiś placyk przed opuszczonym domem. Jest już po drugiej w nocy.

8.08.2011 poniedziałek

Rano okazało się, że dom tak do końca opuszczony nie jest, Znalazł się właściciel i kiedy myśleliśmy, że przyjdzie nas skasować za nocleg, on pokazał nam hydrant, z którego możemy skorzystać, żeby się umyć i nabrać wody do picia. Kiedy zobaczyliśmy, że przy hydrancie jest licznik, to już nas całkiem zamurowało. Naprawdę tak gościnnych ludzi jak w Albanii nie spotkaliśmy nigdzie.
Jedziemy do Beratu- na zamek. Niestety wszystkie świątynie są zamknięte ze względu na trwające prace renowacyjne. To, co zobaczyliśmy, to zupełna ruina, może kiedyś odzyska swoją dawną urodę, ale na razie Berat trzeba potraktować jako ciekawostkę, a nie perełkę. Jedyne, co udało nam się zobaczyć to muzeum Onufriego – najsłynniejszego albańskiego pisarza ikon z XVI w. Do zamku dochodzi się wąskimi, stromymi uliczkami. Które dosłownie wchodzą do domów mieszkających tu ludzi. Widok białych domów pnących się po wzgórzu do cytadeli należy do najbardziej charakterystycznych w Albanii. Widok jest niesamowity. Nie ma tu targu z pamiątkami, turystów też niewielu. Jeszcze krótki spacer ulicami miasteczka i kierujemy się w stronę Durres- ciągnie nas z powrotem nad morze. Zatrzymujemy się na kampingu (18 euro od auta). Morze jest tutaj płytkie, ciepłe, przy brzegu sporo glonów, co sprawia uciechę przede wszystkim dzieciakom. Plaża to mokry, ubity piasek. Są też prysznice, można się więc opłukać i zrobić pranie.

9.08.2011 wtorek

O 8.00 telefon od Oskara z miłą wiadomością- wreszcie zdał na prawo jazdy! Cieszymy się razem z nim chociaż na odległość.
Oddzielamy się chwilowo od grupy i jedziemy po raz drugi do Krui, na zakupy. Reszta zostaje na plaży i odbywają się rozgrywki w piłkę siatkową. Potem spotykamy się przy zjeździe do Komani i kierujemy się w stronę granicy.  Tym razem jedziemy czymś, co może kiedyś będzie można nazwać drogą, ale na razie to jakieś wertepy. Giniemy w tumanach kurzu, ale twardo jedziemy dalej. Po wjeździe do Czarnogóry, szukamy miejsca na nocleg. Jesteśmy na przełęczy przed Podgoricą i tutaj znaleźliśmy bardzo przyjemną polankę, osłoniętą od drogi. Kiedy wysiedliśmy z aut, okazało się, że cała polana jest porośnięta ostrymi ostami. Maczety poszły w ruch i przygotowaliśmy teren. Wieczór jest wyjątkowo parny, spędzamy go przy piosenkach Marka Grechuty. Nasz śpiew słychać było z pewnością w promieniu kilku kilometrów.

10.08.2011 środa

Ranek jest trochę pochmurny, ale bardzo ciepły. Wyjeżdżamy w kierunku Durmitoru.
Pokonujemy kolejne przełęcze i nagle okazuje się, że temperatura spadła do 15 C. Na moście chłopcy z żalem patrzą na niski stan wody w Tarze, bo ze spływu chyba nic nie wyjdzie. Jest coraz zimniej. Kiedy na termometrach pojawia się 12 C zaczynamy się ubierać. Podziwiamy wspaniały widok, jaki rozciąga się z mostu na Tarze i jedziemy do Żabljaka. Tam zatrzymujemy się na kampingu (5 euro od auta). Wieczorem temperatura spada do 9 C. Wszyscy wyciągają zapasy ciepłych ciuchów i śpiwory. Poprzednią noc spędziliśmy w temperaturze 30 C. Siedzimy chwilę w śpiworach przy samochodach, ale po 22 wszyscy już śpią. Najgorzej mają ci w namiotach. W nocy było 3 C.

11.08.2011 czwartek

Rano nie chce się wychodzić ze śpiworów- jest 6 C. Ale świeci słońce, więc jest nadzieja, że się coś ociepli. Chłopcy rezygnują ze spływu (zbyt niski poziom wody w Tarze). Decydujemy się na wycieczkę w góry do Czarnego Jeziora, potem dalej do Zimnego Jeziora. Dzieciaki szaleją na rikszach. Pogoda jest piękna, przy bezchmurnym niebie temperatura 18 C. Dla nas jest to i tak szok termiczny, bo ostatnie dwa tygodnie spędziliśmy w upałach 40- stopniowych. Mimo wszystko jest całkiem przyjemnie. Jemy obiad przy moście na Tarze. Jeszcze raz podziwiamy widoki i ruszamy w stronę granicy z Serbią. Szybko zapada zmrok, ciężko znaleźć coś do spania, bo cały czas jedziemy serpentynami. W końcu zatrzymaliśmy się na placu przy drodze koło jakiejś fabryki. Jest dość chłodno, więc znowu siedzimy w śpiworach i ok.23.00 kładziemy się spać.

12.08.2011 piątek

Rano czeka na nas niespodzianka. Nagła pobudka o 6.30. Budzi nas stróż z pobliskiej fabryki i każe nam odjeżdżać. Sam widział nas już wczoraj, kiedy przyjechaliśmy, ale nie przeszkadzało mu to. Dopiero rano, kiedy do pracy przyjechał naczelnik, kazał mu nas przegonić. Jest bardzo zaskoczony, kiedy grzecznie się zwijamy i dostaje jeszcze kubek na przeprosiny. W końcu spaliśmy za free. Do dzisiaj nie wiemy co to była za fabryka, że nie można było poczekać z odjazdem. Przejechaliśmy kawałek i zatrzymaliśmy się nad małym jeziorkiem, żeby zjeść śniadanie. Przy okazji mogliśmy oglądać jedno z najpiękniejszych zjawisk przyrody podczas tej wyprawy- pięknie ścielące się mgły na powierzchnią wody w jeziorze. Gdybyśmy wstali później, nie zobaczylibyśmy tego.
No, ale czas ruszać dalej. Robimy jeszcze zakupy w Užicach i kierujemy się na Guczę
Przed wjazdem do miasteczka- szlaban- kroją nas na 30 euro od samochodu za wjazd na „kamping”. Jest to nazwa umowna, bo nie ma tu ani sanitariatów, ani wody, śmieci walają się wszędzie. Udało nam się znaleźć kawałek placu tylko dla nas, ale niestety pod samym płotem i wszyscy załatwiają się za nasze auta. Jest jeszcze wcześnie, idziemy więc do miasteczka- atmosfera jest już gorąca. To taki bałkański Woodstock, tyle że grają głównie na trąbach.
W każdej knajpie gra jakaś orkiestra, na ulicach bufet, okolicznościowe pamiątki- kubki, koszulki, breloczki, czapki. Wieczorem koncert na stadionie, oglądamy pojedynek orkiestr trębaczy, ludzie tańczą w kółeczkach, kiedy słyszą, że rozmawiamy ze sobą po polsku, pytają skąd jesteśmy i witają się z nami. Trzeba przyznać, że umieją się bawić.

13.08.2011 sobota

Rano jeszcze raz robimy zakupy w miasteczku i ok. 13.00 opuszczamy Guczę. Kierujemy się w stronę granicy z Węgrami, ale w Novym Sadzie gubimy się, trochę czasu nam zeszło zanim się znaleźliśmy. Około 40 kilometrów przed Suboticą zatrzymujemy się na nocleg w polach koło drogi. Noc jest całkiem ciepła.

14.08.2011 niedziela

Pobudka jest dość wcześnie, bo przed nami długa droga. Chwilę czekamy na granicy w Horoš. Krótka sesja zdjęciowa przy samochodach na Słowacji.
Pod Inter Marche w Brzeszczach meldujemy się po północy. Na podstawie odczytu z naszego licznika przejechaliśmy 4074 km.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz