.

Rumunia, Ukraina 2012



I po raz  trzeci wybraliśmy się na Krym… To chyba o czymś świadczy- jesteśmy niewątpliwie zauroczeni tym miejscem, i ciągle tyle jeszcze rzeczy nie zdążyliśmy zobaczyć. Żeby jakoś urozmaicić sobie podróż, a przede wszystkim nie jechać znowu najkrótszą drogą przez Ukrainę, postanowiliśmy zaliczyć najwyższe trasy górskie w Rumunii, deltę Dunaju i południową część Ukrainy z Odessą i malowniczymi jeziorkami limanowymi Morza Czarnego. W planie były jeszcze winnice Mołdawii, ale niestety, nie starczyło czasu.
W tym roku nasza wyprawa wyjątkowo podzieliła się na „turnusy”- początkowo dwa, później utworzyły się trzeci i czwarty, różniły się miedzy sobą oczywiście datą wyjazdu. Miało to związek  z dużą liczbą uczestników- w sumie dziewięć samochodów:
I turnus: Skórki, Brachy, Wosie- dwa Kanty i Nissan Terrano
II turnus: Płoty, Papugi, Wanaty- Karmann, Ford Transit, Ogórek
III turnus: Zira- Toyota Hilux
IV turnus: Matusiki, Rambiki- Ford Transit, Hyundai Galloper
Kiedy w końcu zjechaliśmy się wszyscy do kupy było nas 18 dorosłych i 16 dzieci.
Ale wszystko po kolei, bo najpierw wyjechał turnus pierwszy…


21 lipca sobota
Był to dzień od dawna ustalony jako dzień wyjazdu, ale niestety nie wszyscy zdążyli uporać się z materią i podczas gdy I turnus ruszał w drogę, II turnus składał w ogrodzie ogórka.
Od rana padał deszcz, było niby ciepło -ok. 170C, ale tak jakoś nieprzyjemnie.
W ogórku trzeba było zamontować pojemnik na wodę i uruchomić ogrzewanie. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionych Garberdynów (nie tylko uczestników wyprawy), udało się uporać z tym w kilka godzin i ogórek już następnego dnia po południu był gotowy do drogi.

22 lipca niedziela
Stan licznika przed wyjazdem 343474.
Po ciężkiej i zakończonej sukcesem pracy, wyruszyliśmy z Brico o 20.00.  Jechaliśmy  kilka godzin i zatrzymaliśmy się na nocleg na Słowacji w Donovaly, na wielkim parkingu naprzeciwko wyciągu narciarskiego. Noc była bardzo zimna, temperatura spadła do 50C- i przydało się ogrzewanie w samochodach.

23 lipca poniedziałek
Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę. Postanowiliśmy sobie, że nie będziemy na siłę gonić I turnusu, ale ciągle łapaliśmy się na tym, że przyspieszamy. W tym drugim dniu podróży zaplanowaliśmy, że dojedziemy do Petrosani. Ostatecznie cel podróży osiągnęliśmy ok. 1 w nocy i nawet udało nam się jeszcze podjechać do samej Transalpiny.
 Transalpina to potoczna nazwa drogi krajowej DN67C. Jest to najwyżej położona droga w Rumunii- osiąga 2145 m n.p.m. na przełęczy Urdele. Zatrzymaliśmy się na nocleg  na polanie nad strumyczkiem.

24 lipca wtorek
Dopiero rano, po przebudzeniu mogliśmy dostrzec piękno otaczającego nas krajobrazu. Staliśmy na małej polance, w dole szumiał strumyk, a przed nami rozpościerały się góry Parang- pasmo rumuńskich Karpat. Pozwoliliśmy sobie na mały relaks nad strumyczkiem, zwłaszcza, że wyszło słońce i zrobiło się bardzo przyjemnie. W góry wyjechaliśmy ok. 12.30. Zatrzymaliśmy się na przełęczy, skąd podziwialiśmy wspaniały widok na okoliczne doliny i wioski. Na dzisiaj zaplanowaliśmy jeszcze przejazd na trasę Transfogarską i tam nocleg. Szosa Transfogarska przecina z północy na południe góry Fogarskie- najwyższe pasmo rumuńskich Karpat, jest to najwyżej po Transalpinie położona droga w Rumunii- osiąga 2034 m n.p.m.
Jeszcze przed wjazdem na trasę zaliczyliśmy pierwszą usterkę- w karmannie nieoczekiwanie odkręcił się korek oleju i nastąpił wyciek. Na szczęście tymczasowe zapasy wystarczyły, aby ilość oleju uzupełnić i mogliśmy jechać dalej. Droga wiodła cały czas górskimi szczytami i przełęczami, mogliśmy więc podziwiać piękne widoki i upajać się górskim powietrzem. Na Trasę Transfogarską wjechaliśmy dość późno, do przełęczy Balea Lac dotarliśmy kiedy było już ciemno i w związku z tym mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu. Trzy razy przejeżdżaliśmy przez tunel na przełęczy, bo nie widzieliśmy w tych ciemnościach, czy lepiej się wrócić, czy zjechać w dół, żeby znaleźć coś do spania. Ale jak to zwykle w takich sytuacjach bywa w końcu wylądowaliśmy w uroczym miejscu, na które za dnia pewnie byśmy nie zwrócili uwagi, bo była to zasłonięta przez górkę polanka, oddalona od parkingu i straganów z pamiątkami. Pokierowali nas tam strażnicy.

25 lipca środa
Rano wstaliśmy dość wcześnie i wybraliśmy się na krótki spacer po przełęczy. Jest piękne słoneczko, ale wieje silny wiatr. Po drugiej stronie drogi leży jeziorko Balea Lac położone na wysokości 2034 m n.p.m. Z góry mamy  piękny widok na serpentyny, którymi zaraz będziemy zjeżdżać w dół.
Jeszcze krótki przegląd pamiątek na straganach (prawie jak na Krupówkach) i ruszamy w dalszą drogę. Tymczasem nawiązaliśmy kontakt z turnusem pierwszym, który zwiedził  kilka okolicznych warownych kościołów i okazało się, że jesteśmy już na tyle blisko siebie, że jest szansa na spotkanie pod zamkiem w Rasznowie- tak też się umówiliśmy. Dowiedzieliśmy się też, że dołączył do nich turnus trzeci, uzurpujący sobie prawo do nazwy : Turnus II. Postanowiliśmy więc oznakować wyraźnie nasze pojazdy, żeby nie było wątpliwości.
W Rasznovie znajduje się zamek chłopski zbudowany przez mieszkańców okolicznych wiosek na podwalinach dawnego zamku krzyżackiego. Jest dobrym przykładem zorganizowania włościan na wypadek najazdu. W przypadku zagrożenia opuszczali oni swoje gospodarstwa i przenosili się do zamku, w którym bronili się przed atakami. Należy pamiętać, iż za sąsiadów mieli Imperium Otomańskie, którego wojska słynęły z brania w jasyr dziewic i nie tylko, tak więc schronienie w zamku zwiększało prawdopodobieństwo uniknięcia takiego losu. Pod zamkiem spotykamy pierwszy i trzeci turnus i w dalszą podróż wyruszamy już razem. W pobliżu znajduje się jeszcze jaskinia Fundata- część z nas poszła ją obejrzeć, a co niektórzy wybrali się do Sinai zobaczyć zamek Peles. Był on siedzibą Karola Hohenzollerna- Sigmaringena, pierwszego króla, jaki zasiadł na tronie Rumunii po zjednoczeniu kraju w XIX wieku. Jest to wielka neorenesansowa budowla, jakby przeniesiona z Bawarii czy Szwajcarii. Znajduje się na malowniczej górskiej polanie w otoczeniu bukowych lasów. Do ostatnich dni życia władca coś w niej poprawiał i udoskonalał. W efekcie powstał obiekt będący mieszaniną stylów architektonicznych z różnych epok od gotyku do baroku, naszpikowany lasem wieżyczek. Jest już późno, zamek jest zamknięty, nie możemy więc zobaczyć wnętrza, ale już sam spacer po parku robi ogromne wrażenie.
 Minęliśmy Braszów i kierujemy się na Saczele- które okazuje się miasteczkiem (wioską) pełnym Cyganów. Z duszą na ramieniu przejechaliśmy przez tłum, który z zainteresowaniem się nam przyglądał. Na nocleg zatrzymaliśmy się na polance nad rzeczką za wioską Bradet. Spędziliśmy pierwszy wieczór w tak dużym gronie, dzieląc się wrażeniami z dotychczasowej podróży.

26 lipca czwartek
Wyruszyliśmy dość wcześnie, bo w planie były wulkany błotne, a trzeba było jeszcze do nich dojechać. Prowadzi do nich bardzo malownicza, ale dziurawa droga, przez jakieś zapomniane przez wszystkich wioski. Wulkany znajdują się w Górach Buzau w kilku miejscach. Rytmicznie wypluwają w górę błocko, a co jakiś czas zdarzają się większe wytryski nawet na wysokość 1 metra.
W Paclele Mari pobierana jest opłata za wstęp, stożki są małe,  fajnie bulgocą, a całość tworzy iście księżycowy krajobraz. Jeszcze fajniejsze okazały się stożki w miejscu Vulcanii Noroiosi, były większe, bulgotały imponująco. Do tego miejsca trzeba jednak podejść kawałek pod górkę- było warto.
Niedaleko parkingu stała duża wiata, pod którą mogliśmy się schronić przed upałem, a także zjeść obiad i uzupełnić zapasy wody. Po krótkim odpoczynku pojechaliśmy dalej w kierunku delty Dunaju, ale czekała nas jeszcze przeprawa promowa. Na szczęście zdążyliśmy na ostatni prom w Braili. Udało nam się też odnaleźć stare miejsce noclegowe (sprzed 5 lat) nad kanałem Dunaju w okolicach Macin. Zatrzymaliśmy się pod lasem w miejscu osłoniętym od drogi i już zbieraliśmy się do spania, kiedy podjechał do nas patrol żandarmerii. Policjanci ostrzegli nas, że okolica nie jest zbyt bezpieczna i jakoś nie chciało im się odjeżdżać. W końcu zapytali, czy mamy gitarę- mieliśmy. Jeden z nich okazał się prawdziwym wirtuozem, grał i śpiewał w kilku językach. Koniecznie chcieli, żebyśmy zaśpiewali jakąś polską piosenkę. Na taką okoliczność nie byliśmy przygotowani. W końcu wymęczyliśmy Whisky Dżemu przy akompaniamencie Szwagra. No, ale szału nie było…

27 lipca piątek
Ok. 9.00 wyjeżdżamy w kierunku Tulczy. Tam szukamy statku, żeby popływać po Dunaju. Po nabrzeżu chodzą tak zwani naganiacze, którzy łapią turystów na takie przejażdżki-warto się potargować, zwłaszcza gdy grupa jest większa. Nie jest to tania impreza, ale warto. Nam udało się wytargować cenę 1000 RON za wszystkich- 4- godzinny rejs po delcie. Pływamy po największych szuwarach, chwilę stajemy, aby podziwiać żyjące tu dzikie ptactwo- czaple, perkozy, pelikany. Prawdziwy relaks na łonie przyrody!
Po powrocie na parking, czekała nas niezbyt miła niespodzianka. Okazało się, że Krzysiek ma założoną blokadę na kołach- jak wytłumaczyli panowie policjanci- za złe parkowanie. No trudno, trzeba było zapłacić mandat, żeby nie przedłużać sprawy, w końcu chcieliśmy jechać dalej.
Jedziemy do Gałacza, gdzie przeprawiamy się na drugi brzeg Dunaju. Tym razem na nabrzeżu są oficjalne kasy, można płacić kartą (23 RON 2os. + ogórek). Nie to, co w Braili, gdzie trzeba było zapłacić gotówkę do ręki , bez żadnego biletu. Około 20.00 meldujemy się na granicy rumuńsko- mołdawskiej w Giurgiulesti. Odprawa trwa ok. 2 godzin. Sprawdzają nawet numery  nadwozia  w samochodach. W sumie i tak poszło dość sprawnie i szybko.
Dopiero na granicy mołdawsko- ukraińskiej zaczynają się schody. Oczywiście znowu sprawdzanie numerów w samochodach, najpierw jeden celnik, potem drugi sprawdza to samo, kontrolują nawet lekarstwa w apteczkach. Grzesiu przejeżdża jako pierwszy o 23.09.
 Trzeba szybko znaleźć nocleg, bo drogi są w takim stanie, że dalsza jazda po ciemku grozi urwaniem podwozia. Za Reni skręcamy w jakieś zarośla, niestety dziury są straszne i wystarczył jeden niekontrolowany ruch, a w ogórku nastąpiło urwanie filtra oleju i wraz z tym wyciek części oleju. Sytuacja początkowo wyglądała groźnie, ale na szczęście szybko została opanowana. IV turnus, który właśnie wyjeżdżał z Brzeszcz, został poinformowany i zabrał części zapasowe na wszelki wypadek. Potem okazało się, że nawet nie były potrzebne, wystarczyło trochę kleju, a potem nowy filtr zakupiony na stacji benzynowej.

28 lipca sobota
Wyruszamy ok. 10.30 w kierunku Izmaiłu i Białogrodu nad Dniestrem. Odjechaliśmy trochę od wybrzeża i postanowiliśmy trochę nadłożyć drogi, żeby jeszcze dzisiaj wykąpać się w morzu. Zjechaliśmy do miejscowości Kurortne- z wysokim, bardzo malowniczym brzegiem klifowym. Rozbiliśmy obóz w pobliżu głębokiego jaru, prowadzącego wprost na plażę. Wieczorem jeszcze zdążyliśmy zaliczyć kąpiel, plaża jest prawie pusta, oprócz nas kilkoro zabłąkanych plażowiczów. Wieczorem Szwagier wyciągnął gitarę - musimy poćwiczyć repertuar, żeby znowu nie było wstydu przed jakimiś niespodziewanymi gośćmi. Poza tym, świetnie się przy tym bawiliśmy.

29 lipca niedziela
Rano po raz pierwszy podczas wyjazdu wyciągamy z Agnieszką kije, budzimy Magdę i prezentujemy nordic walking w naszym wydaniu na bosaka po muszelkowej plaży. Cóż za rozkosz dla umęczonych stóp, jak miło wstać o 7 rano, kiedy cały obóz jeszcze smacznie chrapie! Po drodze tłumaczymy  napotkanym przypadkowo plażowiczom, że na pewno nie zapomniałyśmy nart i co w ogóle robimy. Nazwa nordic walking kompletnie nic im nie mówiła, więc tylko uśmiechałyśmy się tajemniczo i robiłyśmy swoje.
Jeszcze szybka kąpiel w morzu i ruszamy w kierunku Białogrodu i Odessy.
Twierdza Akermańska, którą przyjechaliśmy podziwiać, położona jest malowniczo nad limanem Dniestru. Została wzniesiona w XIII-XV w. na miejscu starożytnej kolonii greckiej Tyras. Dzięki strategicznemu położeniu - niedaleko ujścia Dniestru do Morza Czarnego - twierdza stanowiła kluczowe miejsce kontroli całego polskiego i mołdawskiego handlu czarnomorskiego. W pobliżu wejścia do twierdzy możemy zobaczyć wykopaliska, prowadzone na terenie greckiego ­miasta Tyras. Twierdza Akermańska należy do największych zespołów fortyfikacyjnych Europy Środkowo-Wschodniej. Obecnie są to jednak tylko malownicze ruiny. Z murów rozciąga się piękny widok na liman Dniestru. Na straganach można zakupić okolicznościowe pamiątki, jedno z niewielu już miejsc, których nie zalało chińskie badziewie. Podsumowując, twierdza zdecydowanie lepiej prezentuje się na zdjęciach, zwłaszcza jeśli dołączy się  jakiś cytat z Mickiewicza, ale warto zobaczyć na żywo.
Teraz pora na Odessę. Miasteczko robi na nas ogromne wrażenie. Mamy niewiele czasu na zwiedzanie, bo jest już dość późno. Stajemy więc u podnóża Schodów Potiomkinowskich, po których się wspinamy. Na ich szczycie znajduje się jeden z ważniejszych odeskich pomników. Przedstawia Richelieu, pierwszego burmistrza Odessy, któremu miasto zawdzięcza swój rozwój. Schody są symbolem miasta, "łączą" historyczne centrum z portem morskim. Przy Primorskim Bulwarze przed pomnikiem Puszkina i drogowskazem z nazwami różnych miast robimy zdjęcia. Podobała nam się także ładnie odrestaurowana bryła opery. W centrum miasta znajduje się wiele eleganckich kawiarni, restauracji i sklepów, uwagę chłopców przykuł klub nocny dla panów Rasputin. Oczywiście musieli zrobić sobie przy nim zdjęcie, na szczęście nie chcieli wchodzić. Ten krótki spacer wystarczył, żeby poczuć klimat południowego portu i tętniącego życiem miasta, pełnego turystów z różnych stron świata. Aż chciałoby się zostać dłużej, ale do Krymu daleko, trzeba więc jechać dalej.
Zatrzymujemy się na nocleg w okolicy wioski Morskie na klifie- jest wygodne zejście do morza. Woda nie jest zbyt czysta, pływają meduzy i jakieś larwy. Szybko się zwijamy i jedziemy dalej, już w kierunku Mikołajewa i Krymu. Kontaktujemy się z turnusem IV, który z małymi przygodami( dwie usterki, dwie gumy, dwa mandaty) podąża naszym śladem i według wskazań GPS- ów jedzie w kierunku Mikołajewa 100 km za nami. Czyli istnieje duża szansa, że na następny dzień się spotkamy.

30 lipca poniedziałek
Dzisiaj planowany jest dojazd do Krymu i spotkanie z turnusem IV. Początkowo GPS wprowadził nas w błąd, ale ostatecznie ok. 18.30 dojechaliśmy do Krasnopieriekopska, a turnus IV dołączył do nas po godzinie. Robimy szybkie zakupy i razem jedziemy na Bakalską Kosę ( skręt za miejscowością Aurora, przed wjazdem na kosę). Zdążyliśmy jeszcze wykapać się w morzu, a wieczorem po raz pierwszy wszyscy razem zasiedliśmy do degustacji miejscowych trunków.

31 lipca wtorek
Planowaliśmy początkowo zrobić sobie dzień plażowy, odpocząć po tej kilkudniowej jeździe od rana do wieczora. Plaża była całkiem przyjemna, pusta, muszelkowa, morze ciepłe. Niestety, kiedy obudziliśmy się rano, okazało się, że słońce skryło się za gęstymi chmurami, zaczął kropić deszcz, a silny wiatr nawiał na brzeg grubą warstwę glonów. Postanowiliśmy, że podjedziemy na samą kosę (wjazd płatny) i tam pospacerujemy. Trochę się rozpogodziło, nawet  pokazało się słońce, więc udało nam się wykąpać. Kosa( czyli mierzeja) ma około 50 m szerokości, po jednej stronie jest zatoka, po drugiej otwarte morze. Od strony zatoki woda jest dużo cieplejsza tam też rankiem można zobaczyć delfiny ( nam tym razem się nie udało).
Na koniec degustujemy pyszne miejscowe bułeczki- samsy- na ciepło, z mięsnym nadzieniem na ostro lub na słodko, pan po naszym nalocie musiał chyba uzupełnić zapas.
Jedziemy w kierunku Olienowki, podziwiać klify na Półwyspie Tarkanchut.
Skalisty półwysep Tarchankut znajduje się w północno-zachodniej części Krymu i stanowi najdalej wysuniętą na zachód jego część. Jest jednym z najpiękniejszych, a jednocześnie jeszcze nie skomercjalizowanych miejsc na Krymie. Krajobraz półwyspu tworzą słone jeziora, krystalicznie czysta, morska woda, szerokie piaszczyste plaże, skalne formacje, wysokie klify oraz stepowa, krzaczasta roślinność. Połączenie skał i morskiej przestrzeni nadaje temu miejscu specyficznego, nieco dzikiego uroku. Jako, że Tarchankut nie stanowi jeszcze miejsca turystycznych pielgrzymek można liczyć tu na spokój, ciszę i kontakt z krymską przyrodą.
Właściwie od momentu, kiedy znaleźliśmy się na Krymie, zaczęły się jakieś anomalie pogodowe. Jak podają wszystkie przewodniki i fora internetowe w zachodniej części Krymu jest dosłownie kilka dni w roku, kiedy nie świeci słońce- my przyjechaliśmy i oczywiście trafiliśmy na jeden z tych dni. Do Olienowki dojechaliśmy już późnym popołudniem, skręciliśmy do rezerwatu Dżangul z zamiarem znalezienia noclegu. Zaliczyliśmy kilkukilometrową trasę przez wysuszony na pieprz step, wśród pasących się krów i koni. Rozłożyliśmy obóz na 60 metrowym klifie. Wprawdzie zejście do morza było dość skomplikowane, bo trzeba było spuszczać się po linie, ale stwierdziliśmy, że damy radę. Idziemy spać z zamiarem plażowania następnego dnia wśród wspaniałych białych klifów.

1 sierpnia środa
Spacer z kijami brzegiem klifu to jedno z najfajniejszych wspomnień krymskich. Zejście do morza okazało się jednak niezbyt bezpieczne, zwłaszcza, że mieliśmy pod opieką kilkoro maluchów. Postanowiliśmy, że zjedziemy z klifów do Olienowki i tam poplażujemy. Plaża okazała się całkiem przyjemna, szeroka, z muszelkami i piaskiem, morze czyste i ciepłe. Wiał jednak tak silny wiatr, że piasek i muszelki mieliśmy wszędzie. Po południu niebo zaczęło przybierać coraz ciemniejsze barwy i w końcu zaczęło grzmieć. Żeby uciec przed burzą, postanowiliśmy, że pojedziemy w stronę Eupatorii i kiedy będziemy na miejscu, będzie już po wszystkim. Po drodze doszło do oberwania chmury i w pewnym momencie zauważyliśmy, że polami po obu stronach drogi płynie rwąca rzeka. Wystraszyliśmy się nie na żarty, kiedy woda zaczęła wdzierać się na drogę i samochody jadące z naprzeciwka stanęły niezdecydowane. To była prawdziwa powódź, a my w samym jej środku. Z przerażeniem patrzyliśmy na zalane domy i gospodarstwa. Nie wiedzieliśmy czy jechać dalej , czy zawracać, bo i tak nie było wiadomo, co jest za nami. Na szczęście pomogły tu nasze zaprzyjaźnione terenówki, które zbadały teren i utorowały nam drogę. W końcu przebiliśmy się przez zalane drogi do Eupatorii- mamy tylko chwilę, żeby zobaczyć meczet Dżuma- Dżami i Sobór św. Mikołaja Cudotwórcy.
Już po zmroku zatrzymaliśmy się na nocleg na plaży za miastem. Okazało się, że miejsce nie jest zbyt bezpieczne, a my nie zachowaliśmy żadnych środków ostrożności, co zemściło się bardzo szybko. Skórze skradziono dwa GPS- y, które zostawił na podszybiu w samochodzie. Mimo, że spał obok na kanadyjce, złodziejaszek nie bał się podejść i sięgnąć przez okno. Pościg nie powiódł się; szkoda tych informacji, które były w GPS-ach (dane z naszych poprzednich podróży). Mamy przynajmniej nauczkę, że trzeba uważać , nie zostawiać nic na wierzchu i nie ufać zbytnio temu, że jest nas dużo i nikt nie odważy się nas zaczepić.

2 sierpnia czwartek
Rano okazuje się, że to właśnie kolejny deszczowy dzień, w tym najbardziej słonecznym rejonie Krymu. Szybko się zwijamy, żeby nie zakopać się w mokrym piachu, i tak Grześka trzeba było wydrzeć na linie. Kierujemy się do Sewastopola, a konkretnie na Chersonez Taurydzki. Jest reklamowany jako największy zabytek Krymu, chyba dlatego, że jest to miejsce przyjęcia chrztu w 988 przez księcia ruskiego Włodzimierza I Wielkiego, czyli symbolicznego chrztu Rusi. Nam podobało się średnio-  pięknie odrestaurowany sobór p.w. św. Włodzimierza, pozostałości starożytnego amfiteatru, reszta to malownicze ruiny, do których potrzeba było wiele wyobraźni, żeby się nimi zachwycić.
Jedziemy na południe widokową trasą wzdłuż wybrzeża, podziwiając piękne krajobrazy z winnicami, plantacjami słoneczników i skalistymi górami.
Skręcamy w góry z zamiarem dojechania do Wielkiego Kanionu, jednak kolejny żywioł stanął nam na drodze. Policja poinformowała nas, że na Aj- Petri od kilku dni szaleją pożary i droga do Wielkiego Kanionu jest zamknięta. Można ewentualnie dojechać przez Bajdarskie Warota.
W tym momencie okazuje się, że nasza grupa jest zdecydowani za duża na to, żeby zadowolić wszystkich. Dzielimy się więc na dwie podgrupy. Jedna spragniona morza, plaży i odpoczynku jedzie w kierunku Ałuszty, a druga nastawiona na góry, kaniony, jaskinie gotowa podjąć ryzyko dojazdu do kanionu od drugiej strony, wraca do Bajdarskich Warot. Droga okazała się faktycznie hardcore'owa, niewiele brakowało, a urwalibyśmy podwozie w ogórku. Zatrzymaliśmy się na nocleg na polance za wioską Sokolinoje. Początkowo chcieliśmy wjechać na nasz stary nocleg w dolince nad strumykiem Kokozka, ale wjazd tam też był zamknięty, że względu na pożar. Jesteśmy w górach, więc w nocy jest dość chłodno.


3 sierpnia piątek
Rano okazało się, że polanka na której stoimy, leży pomiędzy dwoma cmentarzami- katolickim i muzułmańskim. Na szczęście nie było tu żywej duszy i zdążyliśmy się szybko zwinąć zanim ktoś zwrócił na nas uwagę. Droga do Wielkiego Kanionu była już na szczęście otwarta- to znaczy był zakaz wjazdu, ale nie było już policji. Poszliśmy więc na szlak do Wanny Młodości- odmłodzić się o kolejne kilka lat.  W drodze powrotnej znowu trochę pokropiło, zdecydowaliśmy więc jechać do Bakczysaraju i Czufut Kale.  Idziemy do pałacu chanów krymskich, potem kierujemy się na skalne miasto- chcemy dojść spacerkiem, ale chyba trochę przesadziliśmy- to jednak spory kawałek. Jednocześnie z niepokojem patrzymy w niebo nad górami, które z minuty na minutę robi się coraz czarniejsze. W tej sytuacji rezygnujemy z wędrówki do skalnego miasta ( w końcu byliśmy już tutaj) i idziemy obejrzeć wykuty w skale Sobór Uspienski z cudowną ikoną Matki Bożej. Po zwiedzaniu odpoczywamy w przyjemnej knajpce przed wjazdem do skalnego miasta.
Kierujemy się do Mramornoje- GPS- y prowadzą  nas przez Symferopol, ale znajdujemy na mapie skrót górami i już po zmroku docieramy na szczyt Czatyr Dag. Nocujemy prawie że pod samą jaskinią Marmurową, na uroczej polance, na rozwidleniu dróg na prawo.


4 sierpnia
Zwiedzamy jaskinię Marmurową. To nic, że pani przewodniczka mówi po rosyjsku. W końcu większość z nas uczyła się języka i coś tam rozumie. Ale ona mówi tak szybko, że kiedy dociera do nas treść tego, co opowiedziała o jednej komnacie, ona jest już w połowie opowiadania o drugiej. Jaskinia bardzo nam się podobała, naprawdę warto wjechać w góry, żeby ją zobaczyć.
Zjeżdżamy  w stronę wybrzeża i kierujemy się na Koktebel. Tam spotykamy drugą podgrupę na zakupach w markecie. Oni zaliczyli już delfinarium i jadą dalej w kierunku Arabatki. My chcemy zostać jeszcze w Koktebel, część chce iść do delfinarium, reszta na zakupy i na plażę. Zajeżdżamy na nasze stare miejsce na klifie i tam nocujemy. Z góry rozciąga się wspaniały widok na kolorowo oświetlone miasteczko.


5 sierpnia niedziela
Przedpołudnie spędzamy na plaży w Koktebel, potem idziemy na ostatnie zakupy, trzeba zakupić prezenty dla rodziny, bo potem wjedziemy już w prawdziwą dzicz. W miejscowości Kamienskoje dołączamy do drugiej podgrupy. Stoimy na klifie, w dole prawie pusta plaża z glonami i krowami. Woda w morzu ma temperaturę  30oC. Jest to już Morze Azowskie. Wieje silny wiatr, w związku z tym tworzą się fantastyczne fale, ale jest dość płytko, więc dzieci mogą czuć się w miarę bezpiecznie. Wieczorkiem idziemy na obiad do miejscowej restauracji. Zamawiamy barszcz ukraiński, czeburieki i oczywiście kwas chlebowy. Wszystko jest pyszne.

6 sierpnia poniedziałek
Dzisiaj obchodzimy urodziny Ani- oczywiście na plaży. Potem szybka kąpiel w morzu, w towarzystwie krów i ok. 12.00 ruszamy w kierunki Arabatki. Część została jeszcze na obiad w knajpie, ale okazało się, że jak przyszli wszyscy naraz, to brakło barszczu i czeburieków. Jest bardzo wietrznie, na morzu są ogromne fale. Stajemy około 5 km od wjazdu na Arabatkę i czekamy na resztę. Plaża jest zupełnie pusta, tutaj już nie jest tak płytko, jak na poprzedniej, trochę się obawiamy czy dzieci dadzą radę temu wzburzonemu morzu. Ale okazało się, że nasze obawy były całkiem niepotrzebne, bo dzieci i nie tylko miały ogromną frajdę skacząc na falach. Kiedy wszyscy dojechali, ruszyliśmy dalej mierzeją wzdłuż morza. Po około 20 km zatrzymaliśmy się na nocleg przy szerokiej plaży. Wieczorem przy ognisku odśpiewaliśmy wszystkie wyćwiczone przez Szwagra kawałki. Kamil otworzył studio tatuażu, aby przetestować zakupioną w Maroku hennę. Wszyscy chcieli być królikami doświadczalnymi. Stworzyła się kolejka, prawie że na zapisy. Ale on cierpliwie przez kilka godzin rysował nam arabskie wzory na rękach.
Wiatr jest bardzo silny, trzeba zwinąć na noc pałatki, bo strasznie nimi rzuca, pranie porywa ze sznurków. Jesteśmy na plaży sami, daleko, w zasięgu wzroku stoi samochód z przyczepą kampingową.

7 sierpnia wtorek
Na razie postanowiliśmy, że nie jedziemy dalej, trochę odpoczniemy od jazdy, chociaż upał daje się we znaki. Nadal mocno wieje, ale morze w tym miejscu już nie jest takie głębokie, plaża szeroka. Dzieci mają frajdę, bo morze tworzy małe jeziorka przy brzegu, w których mogą się taplać do woli. Woda jest bardzo ciepła- 30oC. Nie czuć upału, bo wieje silny wiatr. Po drugiej stronie mierzei ciągną się słone jeziora, które o tej porze roku są całkowicie pozbawione wody. Za to zawierają wspaniałe błotko, które podobno ma właściwości lecznicze. Po południu postanowiliśmy to sprawdzić  i po krótkim spacerze po szuwarach Arabatki, wytarzaliśmy się dosłownie w tym błocie. Ach, jakie to było przyjemne!
Usmarowani na czarno- zielono, ulepieni wróciliśmy do obozu i zmyliśmy z siebie tą czarną maź. Potem dowiedzieliśmy się, że trzeba było trochę poczekać aż lecznicze właściwości się uaktywnią. Ale tyle było z tego frajdy, że dla samego zdrowia psychicznego warto było. Wieczorem Kasia organizuje  na plaży konkurencje dla dzieci i dorosłych.



8 sierpnia środa
Rano okazało się, że pogoda znowu się zepsuła. Niebo pokrywają ciemne chmury, zaczęło nawet kropić. Ok. 11.00 ruszyliśmy w dalszą drogę wzdłuż morza. W wiosce Striełkowo robimy zakupy i skręcamy w stronę plaży na nocleg- zostało nam około 30 km Arabatki. W tym rejonie Mierzeja Arabacka już nie jest tak dzika jak wcześniej. Na plaży stoją kampery, ale udało nam się znaleźć zaciszne miejsce. Nawet słońce wyszło zza chmur i zrobiło się całkiem przyjemne. Wieczór spędziliśmy grając w karty. Towarzystwo jest wyciszone, szykujemy się do powrotnej drogi.

9 sierpnia czwartek
Wyjeżdżamy ok. 9.00. W planie mamy przejechać 600 km. Mijamy po drodze dwie wioski- kurorty- jeszcze na Arabatce -Siemiejnoje i Sczastliwcewo. Co kawałek stoi pensjonat. Życie tu zaczyna się cywilizować. Dzika Arabatka została  już tylko w części południowej i środkowej- oby taka została jak najdłużej. Tymczasem zrobił się upał- szkoda, że dopiero teraz, bo rano tak wiało, że nawet nie chciało się wchodzić do morza. Po południu ok. 16 meldujemy się w Mikołajewie, gdzie jemy obiad i robimy zakupy. Rambik łapie gumę.
Na nocleg zatrzymujemy się w polach na ściernisku pod lasem ok. 20 km od wjazdu na autostradę. Narobiliśmy tyle ruchu, że w końcu przyszedł właściciel pola sprawdzić co się dzieje. Myśleliśmy, że nas przegoni, ale po raz kolejny przekonaliśmy się jaki to gościnny naród. Poprosił tylko, żebyśmy nie palili ogniska, zabrali ze sobą śmieci i… życzył nam dobrej nocy.

10 sierpnia piątek
Cały dzień w drodze. Postanowiliśmy, że przy okazji zatrzymamy się na chwilę we Lwowie, więc tym bardziej czas nas gonił.
Noc i tym razem spędziliśmy w polach ok. 46 km od Lwowa. Temperatura w nocy spadła do  9 o C.

11 sierpnia sobota
Rambik i Kamil odpuszczają Lwów i jadą prosto do granicy w Krościenku.
Skóra też chce jechać, ale namawiamy go, żeby został, zwłaszcza, ze dziewczyny wyraźnie mają ochotę na zwiedzanie Lwowa. Dojeżdżamy pod Cmentarz Łyczakowski i poświęcamy chwilę na zwiedzanie. Nekropolia robi na nas ogromne wrażenie. Krótki spacer wśród pięknych zabytkowych nagrobków, chwila zadumy nad mijającym czasem- taka mała odskocznia od rzeczywistości. Na parkingu pod cmentarzem zostawiliśmy samochody i stamtąd doszliśmy do centrum. Rynek obejrzeliśmy z Wieży Ratuszowej- widok fantastyczny. Potem krótki spacer i najważniejsze zabytki lwowskiej Starówki- cerkiew Przemienienia Pańskiego, katedra ormiańska, katedra Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, kaplica Boimów, kościół Dominikanów Bożego Ciała, a także teatr opery i baletu. Niestety trzeba było jechać dalej, resztę zabytków zostawiliśmy na następny raz.
Na granicy w Krościenku zameldowaliśmy się 17.35. Pani celniczka wmówiła nam, że przekroczyliśmy dozwolony czas pobytu na Ukrainie ( ponieważ wjeżdżaliśmy z Mołdawii) i w związku z tym bez „czegoś na kawę i do kawy” się nie obejdzie. Na szczęście 20 złotych wystarczyło (od auta, z tym, że co niektórzy zapłacili dwóm paniom) i po godzinie byliśmy już w Polsce. Od razu uderzyła nas gładkość drogi i mimo, że zaczął padać deszcz, już bez przeszkód dotarliśmy  około północy do Brzeszcz.
Według wskazania licznika w ogórku przejechaliśmy 5292 km.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz